czwartek, 11 sierpnia 2011

audioriver

audioriver
festiwal świata niezależnego

  Światowy line-up i świadoma publika. Muzyczny raj, miażdżące nagłośnienie i niezwykła sceneria. Warsztaty za dnia, nocne szaleństwo przy dźwiękach elektroniki w najlepszym wydaniu i muzyka bez przerwy. Brzmi nierealnie? Tego właśnie mogliśmy doświadczyć na jednym z najlepszych polskich festiwali, odbywającym się już od sześciu lat w niewielkim mieście na Pojezierzu Dobrzyńskim. Po raz kolejny Audioriver w Płocku śmiało możemy nazwać czołowym wydarzeniem tego typu w tej części Europy. Dodajmy, iż od 5 lat międzynarodowy portal Resident Advisor umieszcza tę imprezę w rankingu 10 najlepszych festiwali na świecie.



Najlepszą wizytówką samego odbywającego się na malowniczej płockiej plaży Audioriver, a jednocześnie potężnym punktem kulminacyjnym pierwszego dnia imprezy był koncert Vitalica. Francuz, który w swoich produkcjach kapitalnie krzyżuje techno z electro i klasycznym, wysublimowanym disco, przyjechał do nas ze swoim show "V Mirror live". Artysta, otoczony dwoma lustrzanymi "skrzydłami", na których wyświetlane były wizualizacje dał popis, który niewątpliwie wywarł ogromne wrażenie na uczestnikach imprezy i na długo pozostanie w ich pamięci. – To była rzeźnia. Po prostu wkręciło mnie w piasek, rozsadziło głowę i tylko uśmiechałem się ze szczęścia, że tu jestem – skwitował 23-letni Filip, student z Krakowa. Podczas występu mogliśmy usłyszeć przekrój przez niemal cały dorobek producenta, znalazły się lekko psychodeliczne kawałki z albumu OK Cowboy czy też mocne utwory z ostatniego krążka Flashmob, które wyśmienicie brzmiały na potężnym nagłośnieniu na Main Stage.
Tuż przed Francuzem na scenie głównej zaprezentował się reklamowany jako headliner całej imprezy Trentemøller. Duńczykowi towarzyszył zespół, w tym wokalistka i dwóch gitarzystów, których obecność w pewnym momencie zdominowała koncert. Występ rozpoczął się od fenomenalnego wykonania "The Mash and the Fury" , później artysta zaprezentował bardziej taneczne kawałki. Jednak druga połowa koncertu upłynęła pod znakiem wolniejszych, inspirowanych wczesnym Portishead, kompozycji z płyty "The Last Resort". Można było zauważyć wtedy lekki odpływ festiwalowiczy w kierunku „mocniejszych” scen.
Kolejnym, wyczekiwanym przez wielu, punktem programu był Chris Liebing. Energetyczny, pompujacy set pełen klasyków zachwycił publiczność. Przyznam jednak, że pozostawił niedosyt, dlatego też kilka razy przemieszczałam się do namiotu Hybrid, gdzie królował DJ Marky z Stamina MC. Mocny występ, pełen pokręconych dźwięków był jednym z lepszych, jakie słyszałam tego wieczoru. Po nim przyszła kolej na muzyczną eksplozję, jaką zaprezentował Andy C z MC GQ – jak dla mnie numer jeden sceny Hybrid, z każdym kolejnym kawałkiem, z każdym dźwiękiem tłum bawiących się ludzi po prostu unosił się w euforii nad piachem.


Po dużej dawce drum’n’bassu z najwyższej półki wróciłam na Liebinga, który rozkręcił się i raczył nas potężną dawką technicznych brzmień. – Na jego występ czekałam najbardziej, uratował Audio! Najlepszy set imprezy – stwierdziła Karolina z Gdańska. Zadowolona dotarłam do Circusa, gdzie kończył grać berliński duet Modeselektor. Panowie mieli doskonały kontakt z publicznością i dobry humor nie opuszczał ich nawet na chwilę. – Po raz pierwszy jesteśmy w Płocku i jesteśmy zachwyceni. Publiczność jest niesamowita! My im dajemy energię, a oni zwracają nam ją w 100, a nawet w 300 procentach, to wspaniałe uczucie – zachwalał Sebastian Szary (1/2 Modeselektor przyp. red.). Zwieńczeniem nocy był występ niemieckiej grupy SuperMayer, który był istną wisienką na torcie i najlepszym tego wieczoru w Circus Tent. Zaprezentowali zarówno kawałki z ostatniej płyty Kilimanjaro, jak i odwieczne parkietowe sztosy, nie pozwalając nawet na chwilę odetchnąć audioriverczykom. Duet nie miał oporów, by oprócz tanecznych kawałków zagrać kilka wolniejszych jak np. Connan Mockasin - Forever Dolphin Love w remixie Erola Alkana. Jeszcze przez kilkanaście minut po występie Niemcy stali zszokowani i dziękowali zgromadzonym fanom, przepraszając że nie mogą zagrać kolejnego bisu. – To było bardzo pozytywne uczucie. Z taką publicznością jak tutaj, w Płocku moglibyśmy grać nawet cały weekend – podsumował Michael Mayer (1/2 duetu SuperMayer przyp. red.). Dziwnie było „usłyszeć” ciszę, gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki i ludzie zaczęli opuszczać teren imprezy.
Jednym z fenomenów Audioriver zawsze był fakt, że przybywający do Płocka mieli świadomość tego jaki wybierają festiwal i jaka będzie tu grana muzyka. W tym roku trochę mi tego zabrakło, a powodem był nikt inny jak Paul Kalkbrenner. Być może zabawne jest noszenie koszulki z napisem „Warsaw Calling” („Berlin Calling” to tytuł filmu, w którym wystąpił Paul oraz wydanej przez niego płyty, przyp. red.), być może zabawne jest krzyczenie „jazda!” pod sceną. Mnie to nie bawi i naprawdę wielka szkoda, że festiwal ewoluuje w tym kierunku. Osobiście uważam Paula za dobrego artystę i producenta, jednak odkąd stał się popularny i komercyjny do bólu, pomysł jego występu w Płocku od początku nie wydawał mi się ani interesujący, ani potrzebny. Dla wielu jego set był doskonały, najlepszy, podobno jego muzyka uskrzydla. Zaprezentował mix kawałków pochodzących z dwóch ostanich albumów, tegorocznego „Icke Wieder” oraz „Berlin Calling” z 2008 roku. Chciałabym, żeby mnie zachwycił, ale tak się nie stało. Może się starzeję, ale jak dla mnie brzmiał zbyt przewidywalnie, zbyt cukierkowo. Trzeba jednak przyznać, że występ Niemca przyciągnął pod główną scenę największy tłum podczas obu dni festiwalu. Bawiącym się nie przeszkadzał nawet deszcz, który z małymi przerwami towarzyszył prawie wszystkim sobotnim koncertom.



 W przeciwieństwie do Kalkbrennera niesamowicie spodobał mi się występ The Qemists, na który czekałam z niecierpliwością. I nie zawiodłam się. Brytyjskie trio w swoich ostrych, energetycznych kawałkach łączy drum’n’bass, electro, grime, rocka i kilka innych gatunków, co sprawia że ich występy live są zawsze barwne, pełne sprzeczności, ale jednocześnie zdumiewająco perfekcyjne.
Wątpliwym urokiem tego typu festiwali jest fakt, iż choćby nie wiem jak się chciało, niemożliwym jest wysłuchanie wszystkich artystów. Z jednej strony dobrze, gdyż każdy znajdzie coś dla siebie. Gorzej jednak, gdy lubi się więcej niż jeden gatunek, a już w ogóle fatalnie, gdy występy dwóch, a nawet trzech artystów nakładają się na siebie. W tym roku sobotnia pogoda, która pozostawiała wiele do życzenia, pomogła mi po części podjąć decyzję co do tego kogo wysłuchać i poza sporadycznymi chwilami na Main oraz kilku wizytach w Hybrid Tent, większość czasu spędziłam w Circusie. Cieszę się jednak, że dane mi było usłyszeć trochę dobrego, brytyjskiego dubstepu. Najpierw od grającego na żywo, czteroosobowego bandu Modestep, którzy dali naprawdę świetny popis, a później od Reso, który umiejętnie przeplatał w swoim secie szeroko rozumiane brejki – od crunku, przez hip-hop, drum’n’bass po wysoko modulowany dubstep. Wielka muzykalność i nieprzeciętna sprawność producencka uplasowały go wysoko wśród artystów nowych brzmień. 


 Co ciekawe właśnie w Płocku mieliśmy okazję usłyszeć świeży materiał z pierwszego albumu młodego twórcy.
Tak jak wspominałam, pogoda była jednym z wyznaczników tego, iż zdecydowaną większość czasu przebywałam w Circus Tent, ale nie żałuję żadnej spędzonej tam chwili. Jednym z najbardziej klimatycznych setów był występ Ernesto Ferreyry. Argentyńczyk, wyspecjalizowany w szeroko rozumianej muzyce house, którą wzbogaca o brzmienie żywych instrumentów, nie stroni od innych brzmień i zdarza mu się również obierać kurs na minimal techno, co stało się i tym razem. W jego secie dominowały cięższe progresywne numery, jak i lżejsze okraszone wesołymi latynoskimi dźwiękami.
Z każdym kolejnym setem było tylko lepiej. Występ Franka Heinricha, znanego szerzej jako Reboot po prostu przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Idealny, perfekcyjny wręcz dobór tracków, kunsztowne połączenia, znakomite wyczucie publiczności – to wszystko złożyło się na set, do którego nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. – Wiedziałem, że muszę zagrać energetycznie, porwać wszystkich do tańca, do zabawy. I gdy widziałem tych wszystkich uśmiechniętych ludzi, którzy non stop się bawili, nie przeszkadzał im piach, dosłownie nic… Dla takich chwil warto żyć, wiesz? – mówił po występie Reboot. Mnie niesamowicie spodobał się moment, gdy grał swój kawałek Caminando, a cały tłum zaczął śpiewać. – Masz rację, to było tak fajne uczucie, że aż mi się łezka w oku zakręciła – dodaje Frank.
Zaraz po nim przyszedł czas na Gaisera. Zagrał świetny, techniczny set i dobrowadzał do szaleństwa płocką publiczność, poprzez mocniejszy z kawałka na kawałek bassline. Po twarzach znajomych i wszystkich otaczających mnie ludzi widziałam, że czują się wręcz wkręcani w nadwiślański piach muzyką tego Pana. Końcówkę występu Gaisera dało się odczuć… na plecach. Tłum napierał, gdyż czekał na występ prawdziwej legendy muzyki techno – Svena Vätha. Podczas trzygodzinnego seta zagrał mix różnorodnych kawałkówz okresu całej swojej twórczości. Było naprawdę dobrze, chwilami mocno i energetycznie, jednak trochę denerwujące jak dla mnie było ciągłe zmienianie tempa. Zdecydowanie wolę, gdy set jest ekspresyjny i pompujący, spowalnianie nie jest niczym dobrym, szczególnie o czwartej nad ranem. Nie zmienia to faktu, że set Niemca był jednym z lepszych tego wieczoru, ale nic dziwnego gdy jest się na scenie od ponad ćwierćwiecza. – Uwielbiam występować w Polsce, macie tutaj najlepszą publiczność na świecie. W tym roku mija mi 30 lat na scenie i cieszę się, że mogę to świętować wśród polskich fanów. Mam nadzieję, że kolejne 30 lat spędzę występując na polskich imprezach, bo Wy naprawdę tworzycie niesamowity klimat – powiedział po występie. Osobiście mam niezwykłą słabość do Papy Svena (nazywany jest tak z racji wieku, przyp. red.) i nigdy nie nudzą mnie jego wystepy. Jak można być znudzonym legendą, prawda?
Last but not least (ang. ostatni wg kolejności, ale nie w znaczeniu, ważności przyp. red.) – to stwierdzenie idealnie pasuje do opisania występu niemieckiego duetu Pan-Pot, zwieńczającego Audioriver. Chociaż byłam już wyczerpana i nogi bolały mnie okrutnie, dzięki tym Panom odkryłam w sobie niesamowite pokłady dodatkowej energii. Być może dlatego był to dla mnie najlepszy set zarówno sobotniej nocy, jak i całej imprezy. Minimalistyczne struktury dźwięku, które pojedynkują się z pulsacją linii basu w każdym ich producenckim wyczynie i są ich znakiem rozpoznawczym, słyszalnym zarówno w ich autorskich dokonaniach, jak i remikserskiej robocie i tym razem zrobiły swoje. Zgromadzeni w namiocie ludzie tak bardzo nie chcieli końca i tak mocno prosili o bis, że impreza skończyła się de facto o 7.30, a i tak wszyscy byli zasmuceni, że to już koniec. – Ten bis i te owacje były niesamowite. Chcieliśmy grać dla Was dalej, choćby do wieczora, jednak takie rzeczy zależą od organizatora i wcześniejszych ustaleń. Dajcie nam w przyszłym roku całonocną, osobną scenę (śmiech) – powiedział Thomas Benedix (1/2 duetu Pan-Pot). – Z całą pewnością wrócimy tu kolejny raz, polska publiczność rządzi! Przez całą imprezę czułam lekki niedosyt i tak jak zeszłorocznym ukoronowaniem był Anthony Rother, tak tego lata Niemcy sprawili, że mogę powiedzieć po Audioriver „Jestem spełniona muzycznie”. 


  Warto nadmienić, że nasi rodacy także świetnie prezentowali się na Audioriver. W piątek doskonały występ dali Marcin Czubala, Jarek Czechowski i Poziom X. Trzeba jednak przyznać, że dużo lepsze rozpoczęcia imprezy miały miejsce w sobotni wieczór. Otwierający scenę główną Jurek Przeździecki poradził sobie doskonale i był idealnym początkiem imprezy. Wiecznie cieszący się zainteresowaniem duet Catz’N Dogz w Circusie doskonale wyczuwał publiczność i dał rewelacyjny koncert, w którym pełno było odniesień do nowości płytowych ze sceny młodej elektroniki jak choćby debiutu The Weeknd. Imprezę w Hybrid Tent natomiast zaczynał Harper, gdzie oprócz pokręconych brejków mogliśmy zauważyć także wielką miłość do rytmów rodem z Jamajki. Zaraz po nim Dubsknit uraczył nas naprawdę mocno wkręcającym dubstepem.
Z roku na rok Audioriver przyciąga coraz większe gwiazdy i coraz więcej fanów dobrej muzyki i zabawy. Wielu mylnie interpretuje fakt, iż zjeżdżają się tam fani muzyki elektronicznej, którym chodzi wyłącznie o to drugie. Nie dajmy jednak zwieść się pozorom. Całkowicie nie fair byłoby uznać, iż Audioriver nie wnosi na polską scenę muzyczną żadnej dodatniej wartości. Z jednej strony jest przecież idealną okazją do prezentacji i edukacji młodych polskich artystów poprzez warsztaty i organizację targów muzycznych, które za dnia odbywają się na Starym Rynku miasta. Z drugiej, impreza ma już na tyle silną markę, że chyba jako jedyna w kraju ma możliwość i odwagę sprowadzać do nas gwiazdy pokroju Vitalica, Trentemøllera, Paula Kalkbrennera czy Modeselektor.



W końcu, Audioriver promowany jako festiwal świata niezależnego, to również próba przełamania panującego u nas stereotypu, który w ramy muzycznej niezależności wpycha wyłącznie muzykę akustyczną. Płocka impreza przypomina, że DJ-e mają do powiedzenia równie wiele, co wirtuozi fortepianu, gitary czy skrzypiec.
Relacja: Anna Markiewicz
Fotografie: Paweł Wysocki
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz